1
Targi muchowe w Galway – Galway Fly Fair 2013
Napisane przez
Kuba Standera
,
12 listopad 2013
·
4161 Wyświetleń
Zima zmierza wielkimi krokami, a tu na blogu cisza, tylko wicher wieje.
Jednak – szkoła pożarła cały mój czas, również ten który bym czasem mógł wygospodarować jako wolny na ryby. W efekcie – jak ja mogę, to wieje i leje, a jak jest akceptowalnie, to znowu ja o jakiś polifenolach i chemii chiralnej dziubię, tęsknie wzdychając do fal niższych niż metr. Jakże miło byłoby tam stać w tym deszczu, z wiatrem który wreszcie spadł poniżej magicznych 25 km/h. Być nad woda bladym świtem, ok 10 i łowić tak do zmroku samego, czyli gdzieś do 14.
Niestety, nie ma, „computer says no” i tyle.
Przez ostatnie 2 mce udało się mi wyrwać jakieś 4 razy, za każdym razem w warunkach gwarantujących gruntowne suszenie, odmakanie z soli, spektakularne widoki przez zalane morską woda okulary i nawet sporo adrenaliny, niestety związanej raczej z żywiołem, zupełnie nie słowiańskim niż z rybami na końcu wędki.
Smutna prawda jest taka, ze ten sezon należy raczej zaliczyć do zamkniętych, złowienie bassa o ostatnich sztormach wydaje się mi dość mocno wątpliwe. Może – coś się gdzieś trafi, jednak wielkich nadziei nie ma.
Ale – by nie opadać w fatalizm – pozytywnie myślę o kolejnym sezonie. Niech no tylko wyzwolę się z okowów chemii organicznej, ha, to poużywam za wszelkie czasy.
Stąd też, planując kolejne rewolucje w sprzęcie, muchach i podejściu do łowienia (jakoś o dziwo moje „mokre sny” nie uwzględniają innych metod niż mucha). Zdecydowałem się poświecić pięknie zapowiadającą się sobotę i popędzić do Galway, na drugi koniec wyspy, na targi wędkarskie, tym razem – stricte muchowe.
Podróż z postojami – wieczór u koleżki i nasza ciągle nierozstrzygnięta kwestia, czy lepszy jest Bushmill czy Tullamore Dew powodują, że ranek i krótka droga by spotkać się z Krzysztofem i ruszyć razem do Galway urastają do rangi wyzwania. Nie wiem kto otworzył okna, ale przeciąg w mózgu tego ranka miałem dość spory, spłaszczający i tak niezbyt okazałe zwoje mózgowe.
Ale – udało się dotrzeć i pędzimy razem dyskutując o taimenach w Mongolii i czy damy rade jeszcze za życia się załapać na nie i łososiach w Szkocji, które już wkrótce Krzysztof zamierza pacyfikować 15 stopową luśnią.
I tak docieramy wreszcie do Galway, stolicy miejscowej wędkarskiej rozpusty, miasta oferującego warunki do łowienia trudne do porównania z innym miastem w Europie.
Troszkę motanki po uliczkach i przybywamy do hotelu, umieszczają na naszych dłoniach „znamię bestii” pod postacią pieczątki i można wchodzić.
Zaraz po wejściu – stoliki flytyerów.
Brwi idą do góry gdy spoglądam na nazwiska, każde gdzieś kiedyś obiło się o uszy. Charles Jardine, brygada Szwedów, Niemców, Holendrów – ech, żeby u nas którakolwiek z imprez była w stanie zgromadzić choć kilku zawodowców tej klasy. Co ciekawe – przynajmniej 1/3 to kobiety. Wiek zróżnicowany, od młodzików ok 20 po naprawdę sędziwych weteranów.
Podobnie zróżnicowana tematyka – od kuchni fusion – muchowych swimbaitów, much szczupakowych, much morskich,
przez robactwo wszelkich rodzajów i rozmiarów na hiperrealistycznych muchach i full dress skończywszy. W jednym pomieszczeniu przekrój większości nowoczesnych i tradycyjnych metod – od syntetyków i pianek, po tradycyjne łososiowe, jeszcze tradycyjnie – wiązane tylko w rękach, bez użycia imadełka.
Muszę powiedzieć, że pokaz układania tułowi i skrzydeł w klasycznej łososiowej trzymanej w palcach lewej ręki, używając tylko prawej reki – budzi to uznanie, szczególnie układanie skrzydeł, gdy w tym samym momencie są one przytrzymywane i nawijana jest linka – no... nie wiem czy kiedyś zbliżę się chociaż do takiego kunsztu.
Zdecydowanie najbardziej wzrok przyciągają full dressy – kilku tyerów prezentuje swoje muchy,
zarówno wersje „na wypasie” w gablotkach jak i troszkę mniej zaawansowane konstrukcje w pudełkach.
Jeden z nich ma dostępne pudełka muchowe – ach, co za wykonanie! Ślipię na nie, oglądam opukuję.
Wykonane z lekkiego, lecz jak zapewnia mnie sprzedawca – twardego drewna. W pełni wykonane ręcznie – od drewna po zawiasy i zatrzaski, przez... emerytowanego stolarza Jej Królewskiej Mości Królowej Szwecji! Posiadając ogrom wolnego czasu jegomość postanowił połączyć obie życiowe pasje – fly fishing i zamiłowanie do pracy w drewnie. Wiele rozmiarów – od typowych wyścielanych pianką, po pudelka z małymi zasobniczkami zamykanymi ręcznie robionymi klapkami – na suche muchy. Siedzący obok fly tyer szybko pakuje do pudła swoje full dressy i umożliwia mi zrobienie kilku zdjęć.
Panowie są w znakomitej komitywie – Szwed, Holender, Niemiec i Walijczyk – mimo ze spotkali się na targach już kilka godzin po otwarciu sprawiają wrażenie dobrych przyjaciół. Fly fishing łączy ponad podziałami?
Krótka rozmowa i ruszam dalej – w stronę dolnego piętra, do głównej części wystawowej. Dwa duże pomieszczenia zapchane stoiskami, że ciężko się przecisnąć.
Wszystko do obejrzenia, obmacania, z każdym można sobie pogadać – zupełne szaleństwo, raj za życia dla każdego muszkarza. Dominuje tematyka salmonidów, ale i amatorzy słonej wody i zębów znajdą dla siebie coś ciekawego – muchy, filmy, sprzęt i co najważniejsze – kilka osób, by móc porozmawiać w realu, poprosić o radę.
Przedzieram się przez las wędzisk gdy wtem ktoś bezczelnie puka mnie w plecy, od tyłu i z zaskoczenia w dodatku!
Sam Bigos, jego eminencja z Salmo gangiem na naszym forum znanym słabo, ale dokazującym po okolicznych wodach z dość morderczym skutkiem. I idź tu na targi, niby muszki sruszki a Big-gang znienacka, od tyłu i w plecy. Nie ma łatwo
Opowieści o tarponach, peacockach, dlaczego Europa jest coraz bardziej irytująca i tym podobne.
Pędzę na pokazy rzutowe – Glenda Powell, jeden z najlepszych instruktorów DH wywija potężną luśnią, tłumacząc rzuty krok po kroku.
Ale - za wiele oglądania nie wyszło, trzeba było śmigać dalej – w jednej z sal wykład rozpoczynał Jason O'Riordan, lokalny guide z Dungarvan i casting-instructor, dzięki którego pomocy moje łowienie sea bassów nabrało kolorów i przyspieszenia.
Ciekawa opowieść o łowieniu potoków i tęczaków na muchę w zimnej wodzie lokalnych jeziorek.
Cienkie żyłki, bardzo długie przypony – sięgające 8 metrów, amortyzatory z gumy i 4 muszki kuszące zmrożone potoki – bardzo ciekawa opowieść.
Z wykładu szybko na zewnątrz, a tam muchówką wywija już Charles Jardine.
Podstawy rzutów, kładzenia linki, zmian kierunku rzutu. Wszystko z biglem, w dobrym klimacie – pełen profesjonalizm.
Sunę dalej do kolejnych stoisk, na jednym z nich, znany z relacji z Hooked.ie muchy kręci Dennis O Toole.
Udaje się trzasnąć foto-rekonstrukcję poprzedniej relacji
Burczące głośniki wzywają na kolejny wykład, jak się okazuje jeden z najciekawszych punktów targów.
„Trout in strange places” - o jednym z najbardziej inwazyjnych gatunków na Ziemi – pstrągu potokowym. Długo by o wykładzie opowiadać, może kiedyś uda się mi osobny wpis o tym wklepać.
Jeszcze na koniec szybki przegląd wędek dwuręcznych Zpey w uroczych kolorach i... do domu...
Jednak – szkoła pożarła cały mój czas, również ten który bym czasem mógł wygospodarować jako wolny na ryby. W efekcie – jak ja mogę, to wieje i leje, a jak jest akceptowalnie, to znowu ja o jakiś polifenolach i chemii chiralnej dziubię, tęsknie wzdychając do fal niższych niż metr. Jakże miło byłoby tam stać w tym deszczu, z wiatrem który wreszcie spadł poniżej magicznych 25 km/h. Być nad woda bladym świtem, ok 10 i łowić tak do zmroku samego, czyli gdzieś do 14.
Niestety, nie ma, „computer says no” i tyle.
Przez ostatnie 2 mce udało się mi wyrwać jakieś 4 razy, za każdym razem w warunkach gwarantujących gruntowne suszenie, odmakanie z soli, spektakularne widoki przez zalane morską woda okulary i nawet sporo adrenaliny, niestety związanej raczej z żywiołem, zupełnie nie słowiańskim niż z rybami na końcu wędki.
Smutna prawda jest taka, ze ten sezon należy raczej zaliczyć do zamkniętych, złowienie bassa o ostatnich sztormach wydaje się mi dość mocno wątpliwe. Może – coś się gdzieś trafi, jednak wielkich nadziei nie ma.
Ale – by nie opadać w fatalizm – pozytywnie myślę o kolejnym sezonie. Niech no tylko wyzwolę się z okowów chemii organicznej, ha, to poużywam za wszelkie czasy.
Stąd też, planując kolejne rewolucje w sprzęcie, muchach i podejściu do łowienia (jakoś o dziwo moje „mokre sny” nie uwzględniają innych metod niż mucha). Zdecydowałem się poświecić pięknie zapowiadającą się sobotę i popędzić do Galway, na drugi koniec wyspy, na targi wędkarskie, tym razem – stricte muchowe.
Podróż z postojami – wieczór u koleżki i nasza ciągle nierozstrzygnięta kwestia, czy lepszy jest Bushmill czy Tullamore Dew powodują, że ranek i krótka droga by spotkać się z Krzysztofem i ruszyć razem do Galway urastają do rangi wyzwania. Nie wiem kto otworzył okna, ale przeciąg w mózgu tego ranka miałem dość spory, spłaszczający i tak niezbyt okazałe zwoje mózgowe.
Ale – udało się dotrzeć i pędzimy razem dyskutując o taimenach w Mongolii i czy damy rade jeszcze za życia się załapać na nie i łososiach w Szkocji, które już wkrótce Krzysztof zamierza pacyfikować 15 stopową luśnią.
I tak docieramy wreszcie do Galway, stolicy miejscowej wędkarskiej rozpusty, miasta oferującego warunki do łowienia trudne do porównania z innym miastem w Europie.
Troszkę motanki po uliczkach i przybywamy do hotelu, umieszczają na naszych dłoniach „znamię bestii” pod postacią pieczątki i można wchodzić.
Zaraz po wejściu – stoliki flytyerów.
Brwi idą do góry gdy spoglądam na nazwiska, każde gdzieś kiedyś obiło się o uszy. Charles Jardine, brygada Szwedów, Niemców, Holendrów – ech, żeby u nas którakolwiek z imprez była w stanie zgromadzić choć kilku zawodowców tej klasy. Co ciekawe – przynajmniej 1/3 to kobiety. Wiek zróżnicowany, od młodzików ok 20 po naprawdę sędziwych weteranów.
Podobnie zróżnicowana tematyka – od kuchni fusion – muchowych swimbaitów, much szczupakowych, much morskich,
przez robactwo wszelkich rodzajów i rozmiarów na hiperrealistycznych muchach i full dress skończywszy. W jednym pomieszczeniu przekrój większości nowoczesnych i tradycyjnych metod – od syntetyków i pianek, po tradycyjne łososiowe, jeszcze tradycyjnie – wiązane tylko w rękach, bez użycia imadełka.
Muszę powiedzieć, że pokaz układania tułowi i skrzydeł w klasycznej łososiowej trzymanej w palcach lewej ręki, używając tylko prawej reki – budzi to uznanie, szczególnie układanie skrzydeł, gdy w tym samym momencie są one przytrzymywane i nawijana jest linka – no... nie wiem czy kiedyś zbliżę się chociaż do takiego kunsztu.
Zdecydowanie najbardziej wzrok przyciągają full dressy – kilku tyerów prezentuje swoje muchy,
zarówno wersje „na wypasie” w gablotkach jak i troszkę mniej zaawansowane konstrukcje w pudełkach.
Jeden z nich ma dostępne pudełka muchowe – ach, co za wykonanie! Ślipię na nie, oglądam opukuję.
Wykonane z lekkiego, lecz jak zapewnia mnie sprzedawca – twardego drewna. W pełni wykonane ręcznie – od drewna po zawiasy i zatrzaski, przez... emerytowanego stolarza Jej Królewskiej Mości Królowej Szwecji! Posiadając ogrom wolnego czasu jegomość postanowił połączyć obie życiowe pasje – fly fishing i zamiłowanie do pracy w drewnie. Wiele rozmiarów – od typowych wyścielanych pianką, po pudelka z małymi zasobniczkami zamykanymi ręcznie robionymi klapkami – na suche muchy. Siedzący obok fly tyer szybko pakuje do pudła swoje full dressy i umożliwia mi zrobienie kilku zdjęć.
Panowie są w znakomitej komitywie – Szwed, Holender, Niemiec i Walijczyk – mimo ze spotkali się na targach już kilka godzin po otwarciu sprawiają wrażenie dobrych przyjaciół. Fly fishing łączy ponad podziałami?
Krótka rozmowa i ruszam dalej – w stronę dolnego piętra, do głównej części wystawowej. Dwa duże pomieszczenia zapchane stoiskami, że ciężko się przecisnąć.
Wszystko do obejrzenia, obmacania, z każdym można sobie pogadać – zupełne szaleństwo, raj za życia dla każdego muszkarza. Dominuje tematyka salmonidów, ale i amatorzy słonej wody i zębów znajdą dla siebie coś ciekawego – muchy, filmy, sprzęt i co najważniejsze – kilka osób, by móc porozmawiać w realu, poprosić o radę.
Przedzieram się przez las wędzisk gdy wtem ktoś bezczelnie puka mnie w plecy, od tyłu i z zaskoczenia w dodatku!
Sam Bigos, jego eminencja z Salmo gangiem na naszym forum znanym słabo, ale dokazującym po okolicznych wodach z dość morderczym skutkiem. I idź tu na targi, niby muszki sruszki a Big-gang znienacka, od tyłu i w plecy. Nie ma łatwo
Opowieści o tarponach, peacockach, dlaczego Europa jest coraz bardziej irytująca i tym podobne.
Pędzę na pokazy rzutowe – Glenda Powell, jeden z najlepszych instruktorów DH wywija potężną luśnią, tłumacząc rzuty krok po kroku.
Ale - za wiele oglądania nie wyszło, trzeba było śmigać dalej – w jednej z sal wykład rozpoczynał Jason O'Riordan, lokalny guide z Dungarvan i casting-instructor, dzięki którego pomocy moje łowienie sea bassów nabrało kolorów i przyspieszenia.
Ciekawa opowieść o łowieniu potoków i tęczaków na muchę w zimnej wodzie lokalnych jeziorek.
Cienkie żyłki, bardzo długie przypony – sięgające 8 metrów, amortyzatory z gumy i 4 muszki kuszące zmrożone potoki – bardzo ciekawa opowieść.
Z wykładu szybko na zewnątrz, a tam muchówką wywija już Charles Jardine.
Podstawy rzutów, kładzenia linki, zmian kierunku rzutu. Wszystko z biglem, w dobrym klimacie – pełen profesjonalizm.
Sunę dalej do kolejnych stoisk, na jednym z nich, znany z relacji z Hooked.ie muchy kręci Dennis O Toole.
Udaje się trzasnąć foto-rekonstrukcję poprzedniej relacji
Burczące głośniki wzywają na kolejny wykład, jak się okazuje jeden z najciekawszych punktów targów.
„Trout in strange places” - o jednym z najbardziej inwazyjnych gatunków na Ziemi – pstrągu potokowym. Długo by o wykładzie opowiadać, może kiedyś uda się mi osobny wpis o tym wklepać.
Jeszcze na koniec szybki przegląd wędek dwuręcznych Zpey w uroczych kolorach i... do domu...
- Friko, tpe, lukomat i 4 innych osób lubią to
Tradycja , dobra rzecz